Jakim ogromnym rozczarowaniem było dla mnie zakończenie pierwszego sezonu „Star Trek: Picard”. Cały serial może nie był rewelacyjny, ale i tak był przyjemną odmianą od wyrobu serialopodobnego jakim jest Discovery. Był to serial po prostu niskiej klasy średniej z przyjemnymi nawiązaniami do uniwersum. Dlatego kompletnie bez żadnych oczekiwań podszedłem do drugiego sezonu Picarda. Ba, nawet nie spieszyło mi się z oglądaniem i nie wyczekiwałem na premierę.
Przyznam szczerze, że pierwsze odcinki mnie bardzo mile zaskoczyły. Nie mogłem wręcz uwierzyć, że jest tak pozytywna poprawa. Pierwszy sezon wlókł się niemiłosiernie, fabułą była raczej płytka i nie wciągała. Tutaj od pierwszego odcinka praca scenarzystów przyciągnęła mnie do ekranu. Co więcej, w tych dziesięciu odcinkach otrzymaliśmy naprawdę sporo fabuły. Czy potrzebnej to już inna kwestia, którą poruszę poźniej. Od samego początku czuć progres i pierwszy raz od dawna wciągnąłem się w Star Treka.

Star(t) date.
Pierwszy odcinek startuje dość niemrawo, żeby nie powiedzieć nudnie. Jednak zaskoczyło mnie to, jak nabrał tempa i już pod koniec miałem syndrom binge watchingu. Jean-Luca zastajemy w swojej winnicy. Wszystko zdaje się wrócić do jako takiej normy po wydarzeniach z poprzedniego sezonu. Wydarzenia zaczynają nabierać tempa, gdy USS Stargazer dowodzony przez Christobala Riosa nawiązuje kontakt z Borgiem. Problem w tym, że królowa Borg domaga się obecności Picarda. Na domiar złego nie zachowuje się typowo dla swojej rasy. Jest humanitarna w obezwładnianiu napastników i nie próbuje zasymilować okrętu Gwiezdnej Floty. Moja uwaga została przykuta 🙂
Żeby nie było tak łatwo i lekko, we wszystko miesza się Q, czyli stary dobry znajomy Jean-Luca, który co jakiś czas postanawiał napsuć mu krwi, kiedy Picard był kapitanem USS Enterprise. Uwielbiana przez wielu, omnipotentna istota grana przez Johna De Lancie znów namieszała i uknuła intrygę. Na szali, jak zwykle z resztą w przypadku Q, ważą się losy całej galaktyki. Główni bohaterowie zostają przeniesieni do alternatywnej linii czasowej, gdzie nie ma Zjednoczonej Federacji Planet. Tą częścią przestrzeni kosmicznej rządzi natomiast Konfederacja Ziemska. Jest to militarystyczne i nacjonalistyczne imperium, które podbiło nie tylko swój zakątek wszechświata, ale uporało się z Borgiem.
Mroczna Konfederacja.
Wątek zmienionej linii czasowej to moim zdaniem jeden z najciekawszych elementów historii drugiego sezonu „Star Trek: Picard”. Mamy tutaj powiew świeżości, bo nie jest to znany fanom Mirror Universe, a coś kompletnie nowego. Seven na przykład, okazuje się być prezydentem Konfederacji. Co więcej, nigdy nie została zasymilowana przez Borga. Picard jest zasłużonym admirałem, który w okrutny sposób przez niemal pół wieku brutalnie rozprawiał się z wrogami Ziemi. Świat w tych realiach jest mroczny, jednak ludność zdaje się być zadowolona. W końcu Konfederacja jest zwycięskim imperium, a autokratyczne rządy to niewielka cena za pokój.
Czy czegoś Wam to nie przypomina? Oczywiście serial był tworzony jeszcze przed wojną w Ukrainie. Jednak przekaz jaki bije ze scen w alternatywnej rzeczywistości niestety w obecnych czasach wybił o wiele mocniej niż by się scenarzyści tego spodziewali. Wyzbywając się wartości jakim byłą wierna Zjednoczona Federacja Planet, Ziemia stała się tworem ustrojowo i mentalnie przypominającą to, co sobą reprezentuje współczesna nam Rosja. Pewnie przez to odniesienie do naszych przykrych realiów tak bardzo przypadł mi do gustu ten segment historii i bardzo żałuje, że trwał on tak krótko.

Miasto Aniołów wita.
Powrócić do swojej rzeczywistości i uratować galaktykę nasi bohaterowie mogą jedynie w przeszłości. Tak, dokładnie – jest Star Trek musi być podróż w czasie. Zatem ostatecznie Picard, Seven, Jurati, Rios, Raffi i królowa Borg (nie pytajcie, obejrzyjcie ) trafiają do Los Angeles Anno Domini 2024. Tutaj nieco dłużej zabawią. Kluczem do uratowania wszechświata jest bowiem dopilnowanie, aby jedna z przodkiń Jean-Luca podjęła odpowiednią decyzję. Renee Picard, bo o niej mowa, jest astronautką szykującą się do misji załogowej na Europę. To co tam znajdzie jest tym, co zdefiniuje historię Ziemi, która podąży w stronę znaną nam do tej pory z uniwersum Star Treka. Natomiast obraz nacjonalistycznej Konfederacji to konsekwencja tego, że Renee nie uczestniczyła w kosmicznej misji.
W 2024 roku dzieje się duo. Poznajemy młodą Guinan, niejakiego Watchera – istotę obserwującą poczynania przodkini Picarda. Jest też kolejny przedstawiciel rodu Soongów grany przez Brenta Spinera. Wątków jest tu naprawdę sporo i muszę przyznać, że większość z nich była ciekawa i intrygująca. Problem jednak w tym, że według mnie jest ich tutaj zdecydowanie za dużo. Wspomniany chociażby przed chwilą Adam Soong to w końcowym rozrachunku kompletnie zbędna i zaciemniająca obraz postać. Podobnie pojawiające się retrospekcje Picarda z jego dzieciństwa. Mimo, że ich przekaz był bardzo mocny i nie ma co ukrywać ważny, to wydaje mi się że przesadzono tutaj z ilością watków. Spokojnie można było to rozdzielić albo na więcej odcinków, albo na kolejny sezon.
Bo musicie wiedzieć, że jeszcze jest wątek miłosno-rodzinny Riosa, kwestia królowej Borg i nie możemy cały czas zapominać o tym, że w tym wszystkim macza palce Q. Scenarzyści poszli szeroko i naprawdę pomysły były dobre. Niestety taki natłok wątków ma swoje konsekwencje. Moim zdaniem główna historia kompletnie w tym zaginęła. Intrygi Q po drugim odcinku niewiele widać, a to on powinien tutaj grać pierwsze skrzypce. Szczególnie biorąc pod uwagę finał sezonu, który w zasadzie wyjaśnia poczynania Q. Pytanie tylko co z tego, skoro przez 10 odcinków brakowało treści podkreślających zakończenie. Dopiero kilkominutowa ekspozycja w ostatnim odcinku nakreśla sprawę wystarczająco wyraźnie. Ba, wielki galaktyczne wydarzenie, które miało zniszczyć wszechświat nagle twórcy ogarnęli w 2 minuty. A powinno być epicko i widowiskowo.
Wydaje mi się, że scenarzyści się kompletnie pogubili i przerosła ich ambicja. Nie dali rady porządnie spiąć wątków i bardzo źle rozłożyli akcenty. Finałowe starcie z najemnikami szturmującymi Chateu Picard było wręcz komiczne i potrzebne niczym Polski Ład polskiemu podatnikowi. Postać Soonga zbędna. Żal stwierdzić, ale Guinan podobnie. Wątek Renee też beznadziejnie się skończył.

Trekowe DNA.
Bardzo spodobał mi się jeden trend w Star Trek: Picard. Mianowicie twórcy wrócili do korzeni i postanowili mocniej nawiązywać do naszej rzeczywistości. Zawsze ceniłem to w Star Treku i uważałem za jedną z jego najmocniejszych stron. Na papierze, lista tematów poruszonych w serialu jest imponująca. Oprócz wspomnianego już problemu autorytaryzmu i nacjonalizmu scenarzyści poruszają też wątki ekologii i katastrofy klimatycznej. Na dokładkę dostajemy kryzys migracyjny w USA i etykę klonowania ludzi. Ale to nie koniec, bo są też wątki bardziej humanistyczne i filozoficzne.
Jednym z głównych wątków jest umieranie w samotności. Wydaje się to być wręcz najważniejszy temat jaki twórcy chcieli w tym sezonie podjąć,. Niestety kompletnie on zaginął w gąszczu innych wątków. Osobiście koncepcja bardzo mi się podobała, pomysł na wplecenie tego poważnego zagadnienia w fabułę też był dobry. Gorzej z realizacją. Przez pierwsze 9,5 odcinka niemal nie ma żadnych przesłanek na ten temat, aby na sam koniec w ciągu 5 minut rzucić tę petardę. Szkoda, bo mogło być naprawdę genialnie.
To jednak nie koniec. Jest jeszcze jedna poważna sprawa, o którą scenarzyści postanowili zahaczyć i nawet poświęcili cały jeden odcinek dla niej. Chodzi o postrzeganie przez dziecko choroby psychicznej rodzica. Znów, historia bardzo mocna, przekaz silny, daje do myślenia. Problem jest taki, że wątek ten jest kompletnie doklejony na siłę do fabuły serialu i jakby się zastanowić jego braku nikt by nie zauważył. Fakt, dostajemy dzięki niemu szersze światło na osobowość Jean-Luca, ale nadal mam poczucie sztucznie doczepionego tworu, który bardzo niezgrabnie został przemycony do serialu.

Najgorsze jest jednak to, że w zasadzie przez natłok tematów, które chciano poruszyć w Star Trek: Picard, zatracamy obraz głównej historii. Nie wiadomo, co jest motywem przewodnim. Wszystkie pomysły są naprawdę dobre, ale wykonanie już niekoniecznie. To nie jet proceduralny The Next Generation, Voyager albo świeżutki Strange New Worlds, gdzie w każdym odcinku możemy mieć nowy problem moralny do rozkminy. Jeśli zdecydowano się na serial z ciągłością fabularną przez cały sezon, to trzeba inaczej do tego podejść. Tutaj to kompletnie nie wyszło, na dodatek spięcie tych wątków kompletnie się wysypało.
Przez to wszystko intryga Q wchodzi gdzieś na głęboki drugi plan. Samego Johna De Lancie w swojej kultowej roli prawie nie uraczymy. Mamy za to wepchniętego na siłę kolejnego z dynastii Soongów i Guinan, która robi tutaj jedynie za nostalgiczną kukiełkę, bez której serial by się doskonale obył niestety. Takie bombardowanie przekazem spowodował, że zamiast wykwintnego dania, z wyeksponowanym składnikiem głównym, dostaliśmy bezkształtną breję. Być może z najdroższych i ekskluzywnych produktów, ale wszystko połączyło się w coś nieapetycznego i bez smaku.
Krótko mówiąc doceniam starania i pomysły, ale jeszcze trzeba nad tym popracować. Dobrze, że nareszcie scenarzyści zauważają potrzebę powrotu do korzeni i przerzucają akcenty z głupiej bezmyślnej łupaniny na materiał prowokujący do zastanowienia się lub oceniający nasze realia.

Member berries.
Nostalgia i nawiązania do uniwersum to coś, za co Star Trek: Picard w drugim sezonie muszę pochwalić. O kilku oczywistych nawiązaniach już miałem okazję wspomnieć. Mowa tu o postaciach Q i Guinan. Nie ważne czy i jak dobrze wykorzystane były te postacie na potrzeby fabuły, zawsze miło było zobaczyć Whoopi Goldberg i Johna De Lancie na ekranie. W ostatnim odcinku pojawił się jeszcze ktoś. Osoba, na której widok myślałem, że nigdy nie ucieszę, a jednak.
Pozostawmy oczywistości i przejdźmy do drobniejszych smaczków. Jednym z głównych okrętów w drugim sezonie jest USS Stargazer. To na jego pokładzie Picard i spółka nawiązują kontakt z dziwną królową Borg. Co ciekawe, pierwszym okrętem, jakim dowodził młody kapitan Jean-Luc Picard w swojej karierze również nosił tę nazwę. Oczywiście Stargazer z serialu to nowy okręt, ale oprócz nazwy, również designem nawiązuje do pierwowzoru. A jak już przy statkach jesteśmy, pojawił się też na ekranie stary dobry znajomy, czyli klasa Nova znana ze Star Trek: Voyager (odcinki „Equinox”).
Usytuowanie ostatecznie głównego wątku fabularnego w przeszłości jest jasnym nawiązaniem do filmu Star Trek IV: Voyage Home. To z resztą mój ulubiony kinowy Trek. Co ciekawe, w próbie odtworzenia słynnej sceny w autobusie miejskim wystąpił nawet ten sam aktor, co w pełnometrażówce z Kirkiem i Spockiem. Każdy, kto widział film odnajdzie się w „Picardzie” doskonale, szczególnie w pierwszych odcinkach po przeniesieniu w czasie.
Jeśli jeszcze nie macie dosyć mojej startrekowej geekozy, to idźmy dalej. W pewnych okolicznościach nasi bohaterowie trafiają na bal, który już sam w sobie jest motywem często pojawiającym się w Star Treku. Na dodatek cały ten wątek to nic innego tylko heist movie, który nawiązuje do rewelacyjnego odcinka Deep Space Nine. A w finale balu dostajemy jeszcze popis wokalny doktor Jurati, co też jest dosyć charakterystyczne. Przed nią śpiewali chociażby Seven, Vic Fontaine, czy Uhura.
Nie mogło też zabraknąć easter eggów. Gdzieś, ktoś czyta powieść o przygodach detektywa Dixon Hilla – postaci która pojawiała się w holodeckowych przygodach załogi Enterprise z The Next Generation. Ba, nawet sam Picard został nazwany Dixonem Hillem. Bar Guinan w 2024 znajduje się na 10 Forward Street – tak też nazywa się knajpa na Entku w Następnym Pokoleniu, który prowadziła. W samym pubie możemy dostrzec butelki słynnych trunków z uniwersum na przykład Kardasjańskiego Kanar. Na moment na ekranie pojawia się teczka z tak zwanym „Khan Project”, czyli zalążkiem wojen eugenicznych. Jest jeszcze wirtualny kot Jurati, który jakże by inaczej nazywa się Spot :-).

Dobra Sauriańska Brandy.
Nie zrozumcie mnie źle. Sporo rzeczy w Star Trek: Picard mi się podobało. Problem mam z poczuciem, że zmarnowano naprawdę dobrze zapowiadający się serial. Dawno w serialu z tego uniwersum nie miałem poczucia pochłonięcia fabułą. Pierwsze odcinki mnie totalnie wciągnęły. Historia była ciekawa. Sporo nawiązań do Star Treka też robiło swoje. Jest tego tyle, że można by było napisać oddzielny artykuł tylko o tym. Mocne osadzenie w uniwersum i poczucie, że faktycznie oglądam Star Treka to ogromny plus tej produkcji. Umówmy się, Discovery pod tym względem mocno kulał, a najnowsze jego sezony siłą rzeczy idą już swoją ścieżką.
Główny wątek Q też miał potencjał. Szkoda jedynie, że był tak mało wyeksponowany. Brakowało przez cały sezon tego, co zadziało się w ostatnich dwudziestu minutach finałowego odcinka. Dlaczego, no dlaczego tego bardziej nie zaakcentowali? Przyjaźń i szacunek jakimi Q i Picard darzą się nawzajem to naprawdę świetny materiał na sezon. Bardzo żałuję, że nie grał ten świetny motyw głównych skrzypiec, bo mogła być prawdziwa petarda.
Na dobre słowo zasługują postacie. I to nie mam tu na myśli samego Picarda czy Q. Świetnie na ekranie spisywał się duet Seven – Ruffi. Czuć było chemię między tymi postaciami. Ich wątek detektywistyczny naprawdę dobrze się oglądało. Było też miejsce na rozwój tych postaci, w tym wspomnienie traumatycznej asymilacji Seven przez Borga. Niemrawe postacie z pierwszego sezonu jak Rios i Jurati też mnie pozytywnie zaskoczyły i co najważniejsze pani doktor przestała być irytująca.
Pod wrażeniem byłem też nowej alternatywnej linii czasowej – tej z Konfederacją Ziemi. Chętnie bym się zatrzymał tam na dłużej. Koncepcja bardzo ciekawa i ociekała świeżością. Na dodatek przez pryzmat wydarzeń w Ukrainie, nabiera ten wątek jeszcze większej głębi. Spokojnie można było wyciąć dwa trzy odcinki z finału, żeby więcej akcji zawiązać jeszcze w tym odmienionym przez Q XXV wieku. Wiem, małe szanse, ale chciałbym aby jeszcze kiedyś powrócono do tego konceptu i był to nowy Mirror Universe.
Na koniec zostawiłem sobie coś, co mnie najbardziej zaskoczyło. Mam tutaj na myśli nowy koncept kolektywu Borga. Taki Borg Lite lub Borg 2.0. Na koniec serialu pojawiła się niejako incepcja zmiany podejścia do asymilacji. Co by było, gdyby zamiast zmuszać do wcielenia się do kolektywu, jednostki same chciałyby do niego wstąpić? Co gdyby Borg nie był tak złowrogi, a misją jego było nie tylko doskonalenie samego siebie, ale też przez to doskonalenie całej galaktyki? Przyznam, że ten pomysł rozwalił mi nieco mózg. Pomysł może i naiwny, ale też przez to bardzo trekowy w swej istocie.

Klątwa Discovery.
Największym zarzutem jaki mam do drugiego sezonu Star Trek: Picard to kompletna porażka scenarzystów w zakończeniu. Trzy ostatnie odcinki to jest jakiś koszmar. Najbardziej chyba dobija kontrast. Na początku nie mogłem się wręcz oderwać od ekranu. Natomiast finał to dno. Koncept ataku najemników na Chateu Picard w nocy, z karabinami z laserowymi celownikami. Żołdaki nie widzieli gdzie strzelać, ale ekipa Picarda doskonale widziała gdzie są. Ta akcja powodowała u mnie śmiech jak na dobrej komedii.
Adam Soong i jego złowieszcza intryga zbudowana naprędce i niczym deus ex machina tylko po to by jakoś spiąć Q, Renee Picard i misję na Europę. Galaktyczny Event zagrażający życiu w tej części kosmosu ogarnięty na końcu w dwie minuty. Na to dochodzi cały odcinek odbywający się w głowie Jean-Luca. Wynika z niego, że po pierwsze Gaius Baltar z Battlestar Galactica jest jego ojcem. Po drugie, Picard miał daddy issues tyle, że naprawić linii czasowej to raczej nie pomogło. A po trzecie, w Chateu jest tajne przejście. Dlaczego zrobiono odcinek, który ostatecznie niewiele zmienia tuż przed finałem sezonu, gdy potem w trakcie tegoż finału i tak mamy wizje z głowy Picarda? To nie ma kompletnie sensu.
Ale na tym nie koniec. Jest jeszcze walka królowej Borg z Awaryjnym Hologramem Bojowym (ECH). Prawdopodobnie twórcy uznali, że debilizmów jest jeszcze za mało, a jakoś trzeba ze wszystkim powiązać uciekającą przez pół sezonu królową Borg. Zatem dlaczego nie? A jak już przy Borg jesteśmy… To niezrozumiałe jest dla mnie, dlaczego gdy miała okazję nie asymilowała Seven i Ruffi podczas finałowej walki. Najpierw kilka odcinków robiła co mogła, aby przywrócić zdolność do asymilowania. Ale jak już tę umiejętność odzyskała, to nagle przestała się asymilacją interesować. Dlaczego? Bo scenarzystom już to przestało pasować do koncepcji..
Ten kompletny rozjazd jakości scenariusza między początkiem a końcem sezonu naprawdę mnie skłania ku myśli, że albo ekipa rzuciła papierami w trakcie pisania odcinków, a potem łatali resztę beztalencia robiący przy Star Trek Discovery. Albo team Disco po prostu przejął serial siłą 😛

Trybunał Q.
Zapewne już z grubsza domyślacie się jak oceniam drugi sezon Star Trek: Picard. Ponownie nieudolność scenarzystów zabiła ten serial. Potencjał był ogromny, jednak całkowicie zmarnowany nieporadnym zakończeniem. Natłok wątków spowodował rozmycie przekazu i na pewno utrudniło finezyjne spięcie wszystkiego w sensowną całość. Zatem wyszło jak zawsze i niestety mimo, że drugi sezon jest nieco lepszy od poprzedniego, to nadal do dobrego serialu sporo brakuje. Progres jest, pomysły są, jednak zabrakło wykończenia. Szkoda, bo zmarnowano wątek Q tak ważny dla całego uniwersum.
Czy polecam ten serial? Raczej nie. Moim zdaniem nie warto tracić czasu, chyba, że jesteś fanem Star Treka. Wówczas wszystkie smaczki i nawiązania, które uda się wyłapać w trakcie oglądania mogą nieco zrekompensować wady serialu. Zakończenie jest tak rozczarowujące, że szkoda rozbudzać w sobie apetyt pierwszymi solidnymi odcinkami, by potem wszystko runęło jak domek z kart. Mam już tylko niewielką nadzieję, że finałowy sezon będzie reprezentował sobą coś więcej.