Marvel Studios coraz śmielej poczyna sobie w świece serialu, a „Moon Knight” to najlepszy na to dowód. Do niedawna, jeśli już studio samodzielnie tworzyło serial, to o postaciach znanych w uniwersum („Hawkeye”, „WandaVison”, „Loki”, itd.). Jednak słynne Phase Four, owocuje w debiutach takich tytułów jak „She-Hulk”, „Ms. Marvel” no i oczywiście rzeczony „Moon Knight”, który poszedł na pierwszy ogień.
Aby zminimalizować ryzyko porażki, do realizacji serialu zatrudniono dwa głośne nazwiska, które miały przyciągnąć widzów do ekranów i zapewnić jakość. Chodzi oczywiście o Oscara Isaaca wcielającego się w tytułowego Moon Knighta oraz Ethana Hawke’a, któremu przypadła rola głównego szwarccharakteru Arthura Harrowa. Nad całym projektem natomiast miał reżysersko czuwać między innymi Mohamed Diab z pochodzenia Egipcjanin, co wydaje się dobrym pomysłem. Szczególnie, że głównym tematem serialu jest kultura i mitologia starożytnego Egiptu.

Fabularne 3 w 1.
Fabularnie serial Moon Knight jest bardzo ciekawie skonstruowany. Można podzielić go na trzy wyraźne części. Nie, nie chodzi o wstęp, rozwinięcie i zakończenie :-). W pierwszym akcie poznajemy głównego bohatera z nietypowej perspektywy. Następnie wjeżdża naprawdę ostra jazda. Jak ostra? Dość powiedzieć że dotyczy szpitala psychiatrycznego i egipskich zaświatów. Oczywiście na sam koniec dostajemy już klasyka, czyli standardową marvelowską naparzankę naszego protagonisty ze swoim nemezis.
Steven przez V.
Stevena Granta poznajemy w, na pozór, bardzo zwyczajnych okolicznościach. Dzwoni budzik, szykuje się do pracy i jedzie komunikacją londyńską do pracy, do muzeum archeologicznego. Jednak już od samego początku widać, że jest coś z nim nie tak. Wokół łóżka rozsypany piasek, na czas snu kostka skrępowana łańcuchem do słupa, taśma klejąca naklejona wzdłuż krawędzi drzwi wyjściowych. Wyraźnie gość boi się, że ostro lunatykuje. Obserwując jego powszedni dzień, na pierwszy rzut oka widać, że sennowłóctwo to prawdopodobnie najmniejszy jego problem. Steven zdaje się mieć zaniki pamięci oraz halucynacje. Wydaje mu się że widzi jakąś przerażającą postać. Krótko mówiąc, Steven ma poważne problemy psychiczne. W pewnym momencie nie ogarnia nawet jaki jest dzień tygodnia i orientuje się, że wycięło mu kilka dni z życiorysu.
Z jednej strony człowiek myśli sobie: no dobra, ale gdzie tu ten superbohater? Z drugiej jest bardzo zaintrygowany, co tu się wyprawia. Nie ma co ukrywać, że rewelacyjny popis aktorski Oscara Isaaca ma na to duży wpływ. Do tego akcja się zagęszcza gdy Steven budzi się z przetrąconą żuchwą w bliżej nieokreślonym europejskimkraju. Na domiar złego słyszy głosy, nie panuje nad ciałem, zaniki pamięci i świadomości się nasilają. Okazuje się, że Steven ma de facto dwa problemy. Po pierwsze, ma rozdwojenie jaźni i dzieli ciało z niejakim Markiem Spectorem, Amerykaninem, byłym najemnikiem. Drugi nieco poważniejszy, to fakt, że jest awatarem Khonshu – starożytnego egipskiego boga Księżyca. To dzięki temu, nocą Mark może przybrać strój Moon Knighta i ma nadprzyrodzone moce.
Do tego wszystkiego, szybko poznajemy główną postać kobiecą serialu. Layla to była żona Marka, z pochodzenia Egipcjanka. Z jednej strony staje się przewodnikiem Stevena po tym co tu się wyprawia. Z drugiej, sama nie rozumie co się dzieje, dlaczego Marc ma brytyjski akcent i tak dziwnie się zachowuje. Rzecz jasna, głównym celem Khonshu i jego watahy jest powstrzymanie głownego antagonisty serialu. W tym przypadku mowa jest o religijnym guru Arthurze Harrow. Nicpoń ten chce odnaleźć i wyswobodzić uwięzioną boginię Ammit, pożeraczkę dusz. Zgodnie z mitologią, do niej należały dusze grzeszników, gdy po śmierci, podczas sądu Ozyrysa okazało się, że człowiek nie był godny wstąpienia do zaświatów. Problem w tym, że główny złol serialu chce, aby takie stawianie na szali duszy człowieka odbyło się jeszcze za jego życia. Aha, no i fajnie by było całą populacją tak za jednym zamachem załatwić. Ciężko więc się dziwić, że Khonshu i jego awatar mają z tym lekki problem i chcą temu zapobiec.

Origin story i ostra jazda.
Po ekscytującym pierwszym akcie, dalej w cale nie jest gorzej. W toku wydarzeń dochodzimy do momentu kompletnego fabularnego odjechania. Naprawdę byłem pod wrażeniem całego konceptu i ciężko będzie opisać wszytko bez minimalnych spoilerów. Otóż w pewnym momencie Steven budzi się w szpitalu psychiatrycznym. Tam spotyka wszystkie postacie, z którymi miał do tej pory na ekranie styczność. Layla jak i szefowa z pracy Stevena to po prostu pacjentki placówki. Sam Arthur natomiast to doktor Harrow, psychiatra z wąsikiem, który leczy Granta z zaburzenia dysocjacyjnego tożsamości. Gabinet lekarza na dodatek zawiera ogromną liczbę nawiązań do tego, co do tej pory wydarzyło się, jak się wydaje w głowie Stevena. Koncept rewelacyjny, spotęgowany bardzo dobrym prowadzeniem kamery i montażem. Ponieważ nie znałem komiksów, w których podobno ten motyw już się wcześniej pojawił, sam zwątpiłem czy czasem wszystko co do tej pory widziałem na ekranie nie działo się tylko w głowi Stevena.
Jednak gadający hipopotam okutany w złotą biżuterię szybko rozwiał wszelkie moje wątpliwości. Tak, gadający hipopotam. Nagle okazuje się, że Mark i Steven są de facto w zaświatach egipskich, a hipuś to bogini Taweret, szpital to wielka łódź sunąca po pustyni. Sami widzicie, że jest grubo. Nie będę się wdawał w większe szczegóły, aby nie psuć Wam zabawy, ale uwierzcie mi, jazda jest naprawdę ostra. W pewnym momencie akcja serialu toczy się na wszystkich trzech warstwach: na Ziemi w Egipcie, w szpitalu psychiatrycznym i w Duat, czyli zaświatach.

Mimo tak bardzo ekstrawaganckiej fabuły, ten akt jest też okazją do poznania origin story Moon Knighta. To właśnie w tak niezwykłych okolicznościach autorzy znaleźli dobry moment, żeby zapoznać nas w jaki sposób Marc stał się awatarem Khonshu. Przedstawiona tu geneza bohatera jest zdecydowanie jedną z najciekawszych jaką miałem do tej pory okazję widzieć na ekranie. Co więcej, dowiadujemy się jakie traumatycznie wydarzenie z dzieciństwa Spectora spowodowało jego rozdwojenie jaźni. Przyznam, szczerze, że to ta historia zrobiła na mnie największe wrażenie. To, przez co przeszedł Marc w wieki kilkunastu lat mną wręcz wstrząsnęło. Całkowicie się nie dziwie, że wydarzenie to wpłynęło na całe życie Spectora.
Na to wszystko nakłada się jeszcze zdezorientowanie widza. De facto, w pewnym momencie straciłem kontrolę nad tym co tak naprawdę się dzieje z głównym bohaterem. Kilkakrotnie nawiedzały mnie wątpliwości, co dokładnie jest tylko wytworem umysłu głównego bohatera, a co rzeczywistością. Ponieważ komiksów superbohaterskich raczej unikam, nie wiedziałem nic o tym czym tak naprawdę jest szpital psychiatryczny w historii Moon Knighta. I bardzo dobrze, bo chłonąłem fabułę niczym gąbka i byłem całą tą konstrukcją zachwycony. Podobała mi się też katartyczna konkluzja tego aktu. W bardzo ważnej i mocnej scenie oba alter ego godzą się ze współistnieniem w jednym ciele. Dopiero to wydarzeni pozwala im zrealizować swoją misję.

Klasyka marvelowego gatunku.
Jednak nie ważnej jak niezwykłą fabułę wymyślą scenarzyści, w końcu musi dojść do konfrontacji superbohatera ze swoim arcywrogiem. Nie mogło być inaczej w produkcji Marvela. Są przecież jakieś zasady 🙂 Zatem i w Moon Knight, bez zaskoczenia, dochodzi do ostatecznej walki. Jednak tym razem wszystko jest przyprawione orientalnym, egipskim sosikiem. Cała akcja toczy się w Kairze.
Walka mogła się skończyć w jedyny słuszny sposób i trudno to nawet nazwać spoilerem. Harrow zostaje pokonany. Co nie znaczy, że nie na zakończenie nie ma żadnego zaskoczenia. Jak rzecze klasyk: nic bardziej mylnego. Z jednym małym zastrzeżeniem. Niespodzianka zadziała tylko na takich komiksowych ignorantów jak ja. Finałowa scena, a tym bardziej scena po napisach końcowych rzucają kompletnie nowe światło na cały sezon i potrafi wybuchnąć lekko mózg. Powiedzmy, że dostajemy nowe spojrzenie na Khonshu i Marka.

Lekkość niczym pióro Maat?
A jak fabuła się spina całościowo? Powiem Wam, że jest nieźle. Pierwsze dwa akty naprawdę wciągają. Najpierw byłem zaintrygowany historią Stevena, kiedy dostawaliśmy jedynie strzępki informacji, co się z nim tak naprawdę dzieje. Gdy już sytuacja się ustabilizowała, odpalana jest kolejna bomba z motywem trójwarstwowej historii. Pomysł tyle zakręcony co świetny. No i na koniec dostajemy to, na co każdy liczy w produkcjach Marvela, czyli pojedynek Moon Knighta z czarnym charakterem. Grande finale nie zawodzi, ale też nie jest niczym wybitnym. Po prostu nie przeszkadza w odbiorze całości. Co najważniejsze nie rozczarowuje, jak na przykład zakończenie historii w drugim sezonie „Star Trek: Picard”.
Doceniam też fakt, że mimo superbohaterskiego motywu przewodniego, poruszono tutaj kilka ważnych tematów. Mam tu na myśli oczywiście kwestię zdrowia psychicznego oraz traumy, która może być źródłem schorzeń mentalnych. Bardzo podoba mi się też zastosowanie przez scenarzystów podobnego zabiegu, jaki został wykorzystany w „Podziemnym kręgu”, czy „Szóstym zmyśle”. Mianowicie, oglądając Moon Knighta po raz drugi z pewnością dostrzeżemy o wiele więcej szczegółów dotyczących Marka i jego relacji z Khonshu.
Od strony technicznej też nie można się do niczego przyczepić. Marvel już nas przyzwyczaił do jakości i dobre efekty specjalne, zdumiewające scenografie i plenery uznaję za chleb powszedni. Na co szczególnie zwróciłem jednak uwagę to operatorka i montaż. W wielu momentach praca kamery rewelacyjnie potęguje przekaz. Natomiast dobrze ułożenie całej historii dało mi poczucie, że scenariusz się po prostu spina i zazębia, mimo skomplikowania fabuły.

Easter eggs i inne kłirksy
Nie byłbym sobą, gdybym nie zwrócił uwagi na kilka ciekawostek zawartych w serialu. Podstawowa kwestia to czas na osi fabularnej MCU. Autorzy w wywiadach wymigiwali się z jednoznaczną odpowiedzią kiedy dzieję się akcja Moon Knighta. Twierdzili jednocześnie, że jest to na tyle odrębna i samodzielna historia, że nie ma to znaczenia. Jednak dzięki pewnemu easter eggowi możemy z pewnym przybliżeniem określić w jakich latach może dziać się akcja serialu. Otóż w jednej ze scen można dostrzec londyński autobus z reklamą Global Repatriation Council (GRC) organizacji zajmująca się problemem migracyjnym po Blipie. Zatem akcja musi się dziać po „Avengers: Endgame”.
W scenie po napisach końcowych zwróciłem uwagę na drobny szczegół. Mianowicie w nazwie szpitala psychiatrycznego pojawia się swojskie nazwisko Sienkiewicz. Jak się okazuje nie jest to nawiązanie do autora „Trylogii” ale Billa Sienkiewicza jednego z rysowników komiksu Moon Knight. Podejrzewam, że dla miłośników komiksów takich smaczków w serialu jest dużo więcej.
Wiem natomiast, że jest też coś dla miłośników „Simpsonów”. W pewnym momencie Steven, w scenie w szpitalu psychiatrycznym porównał wygląd doktora Harrowa, a dokładnie jego wąs do kultowej postaci Ned Flandersa („It’s very Ned Flanders”). Znajdzie się też coś dla fanów Indiany Jonesa. Na potrzeby serialu wymyślono serię filmów parodiujących filmy przygodowe, z głównym naciskiem na archeologa w kapeluszu. Produkcja nosiła nazwę „Tomb Busters” i jest po prostu perełką serialu, ale też istotnym elementem egzystencji Stevena Granta 😉
Zapewne rzeczy, o których tutaj napomknąłem to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Zależało mi jednak na docenieniu twórców od tej strony. Z resztą, easter eggi są znakiem rozpoznawczym produkcji Marvela i warto podkreślić, że w Moon Knight też ich nie brakuje.

Zalety, czyli 42 zaprzeczenia bogini Maat
Największym plusem Moon Knighta jest dla mnie niewątpliwie jego egipskość. Cała historia obraca się wokół staroegipskiej mitologii i bogów. Spora część akcji dzieję się w Kairze i jego okolicach. Layla też pochodzi z kraju Delty Nilu. Wszystko to jest świeże, nowe i co najważniejsze wiarygodne. Z pewnością zatrudnienie rodowitego Egipcjanina jako reżysera miało na to niebagatelny wpływ. Z przyjemnością odświeżyłem sobie egipską mitologię, którą zagrywając się w komputerowego Faraona naście lat temu nieco się zainteresowałem i zgłębiałem na własną rękę. Tak, gry komputerowe mogą kształcić 😉 Sąd Ozyrysa, Ammit, pióro Maat, Ennead, Duat jest tego sporo. Bardzo mnie to cieszy i proszę o więcej.
Drugim filarem serialu jest gra aktorska. Oscar Isaac grający dwie postacie jest po prostu klasą samą w sobie. W obie tak odmienne postacie wcielał się doskonale. Co więcej, w wielu momentach grał jedynie sam ze sobą. Chapeau bas zarówno od strony warsztatu aktorskiego jak i doskonałej realizacji tych scen. Wtórujący mu jako antagonista Ethan Hawke również zasługuje na pochwałę. Dawno nie widziałem tego znakomitego aktora w żadnej produkcji i miło było zobaczyć, że nadal jest w doskonałej formie. Grana przez niego postać jest pełna charyzmy i determinacji. Dzięki temu Harrow zyskuje na wiarygodności jako duchowy przywódca sekty. Dodatkowo, motywacja jego poczynań jest zrozumiała i zwyczajnie się klei. W zasadzie wszystkie główne postacie są napisane i zagrane dobrze. Nawet tak epizodyczna postać, jak kierowniczka Stevena w Muzeum daje radę i pozostaje w pamięci.

Bardzo podobała mi się konstrukcja serialu. Mówię tutaj zarówno o wspomnianym już przeze mnie podziale na trzy akty, ale też o środkach jakimi zrealizowano ostatecznie tę koncepcję. Wszystko się tu spina. Dobry scenariusz, gdzie widz jest zaintrygowany na początku. Potem przeobraża się to w zdezorientowanie, które przeradza się w zachwyt nad rewelacyjnym i odjechanym pomysłem. A na samym końcu człowiek z aprobatą kiwa głową i myśli: a więc tak to wykombinowali. Za scenariuszem idzie reżyseria, praca kamery i montaż. Każdy z elementów działa niczym dobrze naoliwiona maszyna.
Doceniam również poważny temat jaki poruszył Moon Knight. Mam na myśli kwestię zdrowia psychicznego oraz przemocy w rodzinie. Moim zdaniem, przekaz jest mocny jak na lekkość serialu jakim sobą ta produkcja reprezentuje. Historia dzieciństwa Marka jest wstrząsająca, ale ważne że wybrzmiała, bo daje naprawdę do myślenia. Podobnie jest z sytuacją w jakiej zastajemy Stevena na początku serialu. Możemy poczuć namiastkę tego, co może przeżywać osoba chora na zaburzenie dysocjacyjne tożsamości. Cenie sobie, gdy podczas seansu, oprócz rozrywki, dostaje też temat do przemyśleń lub zastanowienia.

Wady, czyli dusza na pożarcie Ammit
Oczywiście Moon Knight nie stroni od wad. Moim zdaniem, największym minusem serialu jest jego enkapsulacja. W zasadzie kompletnie nie czuć, że ogląda się serial osadzony w MCU. Tak, pojawiają się easter eggi, ale to w zasadzie tyle. Brakuje mi jakiegoś silniejszego akcentu. Nie jestem wymagający. Jakieś wspomnienie o znanym z uniwersum wydarzeniu, albo cameo by wystarczyło. W końcu to czwarta faza, więc najwyższy czas czerpać z całego dorobku wykreowanego świata. Dało by to poczucie więzi z tym, co przez te lata Marvel wypracował. Natomiast ja kompletnie nie czułem, że oglądam serial osadzony w MCU, jedynie logo na początku każdego odcinka mi o tym przypominało.
Mój drugi zarzut jest również poniekąd związany z Marvelem. Wspomniałem wcześniej, że doceniam scenariusz i fabułę. Jednak czegoś mi w niej mimo wszystko zabrakło. Mianowicie samego Moon Knighta. Historia przedstawiona w serialu jest dobra, jednak jak na produkcję o superbohaterze, niewiele było tam superbohatera. Przyczyną tego wszystkiego, moim zdaniem, jest długość serialu. Wyraźnie sześć odcinków to w tym przypadku za mało. Przy dodatkowych dwóch czy trzech epizodach byłby czas na większe zagłębienie się w postać samego Moon Knighta. Poznanie dokładniej jego mocy, relacji z Khonshu, jego aktywności sprzed poznania Stevena. Jest to pierwszy przypadek od dawna, w którym żałuję że odcinków jest za mało a nie za dużo. W takiej Fundacji, Star Trek Discovery, czy Picardzie akcja na siłę była wydłużana wręcz niemiłosiernie. Często wątki są niepotrzebne wydłużane, albo niepotrzebnie wręcz tworzone. Nie w przypadku Moon Knighta. Tutaj aż się prosi o więcej czasu antenowego.
Pozostał mi jeszcze w arsenale jeden mały przytyk. Moon Knight to w zasadzie serial dosyć brutalny i krwawy. Niektóre sceny mnie wręcz zdziwiły – oglądając je, znów się zastanawiałem czy oglądam serial Marvela. Nie żebym miał z tym problem. Byłem po prostu zaskoczony, ale przyjąłem to z dobrodziejstwem inwentarza. Nigdy nadmiar w krwi na ekranie mi nie przeszkadzał. Zgrzyt jest gdzieś indziej. Mianowicie przez pięć pierwszych odcinków jest dość krwiście, by na grande finale wrócić do marvelowskiego standardu. Zatem w finałowej walce cięcia mieczem można traktować jako obrażenia obuchowe. Wszyscy walczący mają też kamizelki kuloodporne, bo ran wlotowych po kulach nie uraczysz. Bardzo mnie zdziwiła ta niekonsekwencja, szczególnie biorąc pod uwagę jak twórcy przykładali wagę do szczegółów przy pisaniu scenariusza.

Sąd Ozyrysa
Najwyższy czas wydać wyrok. Domyślacie się pewnie, że Moon Knight mi się podobał. Powiem więcej, całkiem mile mnie zaskoczył. Siadając do niego, spodziewałem się po prostu kolejnego serialu Marvela o superbohaterze. Do tego nie wiedziałem nic na temat źródłowego komiksowego bohatera. Do tego stopnia, że nie miałem pojęcia, że będzie zahaczał o egipskie klimaty. Jednak dostałem coś bardzo niebanalnego. Nie nudziłem się ani przez chwilę. Nie było tutaj oklepanego origin story. Bohatera poznajemy inaczej i ciekawie. Były za to egipskie bóstwa i mitologia. Wszystko okraszone doskonałą realizacją i grą aktorską. Był gadający hipopotam i odjechany szpital psychiatryczny. Nie zabrakło też zaskoczeń. Trudno Moon Knighta nie polubić.
Jak serial wypada na tle innych seriali Marvel Studios? To jest bardzo dobre pytanie. Moim zdaniem jest to jedna z najlepszych telewizyjnych serii jakie nam do tej pory w MCU zaprezentowano. Z pewnością przebija „Hawkeye’a”, który był dobry, ale zbyt standardowy by konkurować z historią Marca Spectora. „Falcon and Winter Soldier” nawet nie ma co startować. „WandaVison” do mnie kompletnie nie trafił i zdecydowanie poziom szaleństwa i abstrakcji w Moon Knight bardziej do mnie przemawia. Jedynym godnym przeciwnikiem jest zatem „Loki”.
Przyznam szczerze, że mam problem aby wybrać zwycięzce. Są to bardzo odmienne produkcje. Chociaż z drugiej strony poziom odjechania fabularnego to część wspólna obu tytułów. „Loki” wydaje się być serialem bardzo ważnym dla całego MCU. Moon Knight z kolei wydaje się historią autonomiczną i jak na razie nic nie znaczącą w skali makro. Nie ma wyjścia musi być remis 🙂
Krótko mówiąc polecam. Każdy miłośnik kina superbohaterskiego powinien być zadowolony z seansu. Jeśli klimaty egipskiej mitologii są ci bliskie, to moim zdaniem jest to lektura obowiązkowa. Natomiast fakt hermetyczności fabuły w stosunku do całego uniwersum powoduje, że w zasadzie każdy fan fantastyki nie powinien się przy Moon Knight nudzić.