W świąteczny wieczór wpadł mi w oczy „How it Ends”. Wszystko dzięki liście top 10 netflixa. Kojarzyłem, że film ma swoje lata i zdziwiłem się, że na nagle znalazł się na w czołówce najchętniej oglądanych pozycji. Zadziałał chyba zamierzony przez Netlixa mechanizm – no skoro się pojawił w zestawieniu to coś w sobie musi mieć. Zatem rodzinnie stwierdziliśmy, że zaryzykujemy.

Nudno, ale za to stabilnie

Zaczęło się dość niemrawie. Ot nielubiany potencjalny zięć jedzie z Seattle do Chicago spotkać się z przyszłymi teściami. Cel – klasycznie – poprosić o błogosławieństwo i rękę córki. Chłopcy się oczywiście pokłócili, można by rzec po naszemu czarna polewka. Na koniec jeszcze absztyfikant został wyproszony z domu. Wyglądało to bardzo stereotypowo i zapowiadało film jakich już tysiące jest na rynku. Do tego gra aktorska Theo Jamesa od samego początku była na jego stałym niskim poziomie. Jakim? No tak mniej więcej między wozem z węglem a drewnianą kłodą. Towarzyszący mu Forest Whitaker niewiele pomaga, wchodząc w rolę stereotypowego nadopiekuńczego i uprzedzonego tatusia. Krótko mówiąc, zapowiadało się, że albo wszyscy pośniemy przed telewizorem.

Na szczęście po 15 minutach coś się ruszyło. Następnego dnia z rana video-rozmowa Willa, naszego głównego bohatera ze swoją ukochaną nagle się urywa, nie może się dodzwonić. Na lotnisku wszystkie loty odwołane – wyraźnie na zachodnim wybrzeżu USA coś się wydarzyło. Powoli w Chicago zaczyna rosnąć panika, w mieście wyłączony zostaje prąd. Will wraca więc do swoich przyszłych teściów, bo to jedyne osoby, do których mógł się zwrócić. Na miejscu Tom, stereotypowy nadopiekuńczy ojciec, już szykuje się do wyjazdu do Seattle na ratunek córce.

Złe dobrego początki

Tak, wiem jak to brzmi. Wiem też , że z tego opisu nie wydaje się, żeby było lepiej. Faktycznie, ja również takim oklepanym trzonem fabuły nie byłem zachwycony. Ale samo katastroficzne wydarzenie, które jest tutaj przedstawione bardzo mnie zaintrygowało. Nie ma żadnych informacji co się stało. Brak przepływu informacji. Nie ma prądu w Chicago, 3000 kilometrów od wybrzeża. W powietrzu latają myśliwce. Coś się dzieje, ale my jako widzowie jesteśmy postawieni w tej samej sytuacji co bohaterowie filmu. Nic tak naprawdę nie wiemy. Wiadomo jedynie, że coś naprawdę poważnego się wydarzyło.

Od tego momentu dostajemy dosyć klasyczne kino drogi zmieszane z filmem katastroficznym i postapo. Bohaterowie dzielnie przemierzają swoim Cadillakiem CT6 opustoszałe amerykańskie drogi. Walczą z najgorszymi stronami ludzkiej natury, plądrownikami, brakiem paliwa i dziurawą chłodnicą. Z jednej strony nie dostajemy niczego zaskakującego, ale z każdą pokonaną milą byłem coraz bardziej wciągnięty w klimat „How it Ends”. Kameralna atmosfera, odwiedziny na amerykańskiej prowincji, w tym rezerwatu Indian, puste drogi, dziwne zjawiska pogodowe. Do tego poczucie niepokoju tworzyło mieszankę od której nie chciało się oderwać oczu.

Co ciekawe, również te stereotypowe na starcie postacie i historia potrafią zaskoczyć. Nie są to trzęsienia ziemi, jednak na szczęście film okazuje się nie do końca przewidywalny. Natomiast samo zakończenie potrafi zaskoczyć mimo, że na pozór wydaje się, że i tutaj scenarzyści poszli na skróty. Co mi osobiście przeszkadzało i zawsze przeszkadza, to brak wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Pewnie dobrze to współgra z wczuwaniem się w sytuację bohatera i wpływa na kameralność opowieści. Ja jednak zawsze jestem ciekawski i bardzo chce wiedzieć co tak naprawdę się stało.

Cadillac – a world of luxury

Nie będę też ukrywał, że wykorzystanie Cadillaca również wpłynęła na mój pozytywny odbiór tego tytułu 🙂 Mam słabość do tej kultowej amerykańskiej marki. Znaczna część akcji działa się w samym wozie lub gdzieś w jego okolicach. Spokojnie można go nazwać równoprawnym bohaterem produkcji Netflixa. Doczepiłbym się jedynie do koloru bryki. Ja bym poszedł w coś bardziej kierunku czerni albo bordo 😀 Może komuś przeszkadzać jawny product placement tego koncernu ze stajni General Motors. Najazdy na tablice rozdzielcze, czy podkreślenie brzemienia silnika to tutaj chleb powszedni. Dla mnie natomiast to czysta przyjemność. Polskie kino powinno się uczyć jak lokować produkty w filmach.

„How it Ends” wygląda całkiem dobrze, mimo że czuć tutaj niewielki budżet. Jednak tam, gdzie trzeba potrafi wizualnie zrobić wrażenie. Ujęcia plenerów są wspaniałe. Mamy tutaj często szerokie kadry pustych dróg usytuowanych w malowniczych okolicznościach przyrody. Potęguje to klimat opustoszałego przez katastrofę kraju. Na pierwszy rzut oka wiesz, że masz do czynienia z kinem drogi. Efekty specjalne również są niczego sobie. Niby nic nadzwyczajnego, ale przynajmniej nie szpecą i wiesz co oglądasz na ekranie. Krótko mówiąc jest poprawnie i schludnie.

Podsumowanie

Nie wiem, czy to przez Cadillaca, czy przez to, że dawno nie widziałem żadnego filmu katastroficznego, ale spokojnie mogę powiedzieć, ze „How it Ends” mi się podobał. Nie zrozumcie mnie źle. Arcydziełem kinematografii nie jest i ma sporo wad, ale jednocześnie ma coś w sobie, co powoduje, że chciało się go oglądać. Nie czułem podczas seansu znużenia. Wręcz z niecierpliwością czekałem na bieg wydarzeń. Z jednej strony nie był napakowany akcją. Był kameralny i klimatyczny. A z drugiej strony wciągał. Zakończenie natomiast pozostawia wręcz niedosyt. Solidny przeciętniak ot co. Jeśli lubisz Cadillaki ( 😛 ) lub jesteś fanem gatunku, to nie powinieneś być zawiedzony tym filmem. Ja bawiłem się zaskakująco dobrze. A jako pozycja do tak zwanego kotleta odnajdzie się doskonale.